Dzisiaj trochę powspominam. Nastały dla mnie takie czasy (chwilowo :), że o dalekich podróżach to ja raczej tylko teraz myślę, ale za to z dużą intensywnością 😉 Nie będę Wam przecież ściemniać, że właśnie wróciłam z Japonii i wrzucę sobie pościk o tym. No nie 😉 … Ale ponieważ przemieszczanie się, choćby po zakamarkach mojego umysłu, to dla mnie zajęcie wciąż pasjonujące, dlatego właśnie tej jesieni retrospektywnie wybiorę się do Japonii. W rzeczywistości byłam tam dwa lata temu, czyli dobre kilka miesięcy zanim powstał ten blog. A teraz jest dobra okazja by tam wrócić i przypomnieć sobie, co mnie tam nakręcało. Słowem oto moje japońskie impresje jesienne.
Mój czas w Japonii był krótki ale treściwy. Przede wszystkim był to pobyt służbowy okraszony kilkoma świetnymi spacerami tokijskimi oraz jednym fantastycznym wypadem do Kioto. To dla mnie dwa zupełnie odmienne oblicza Japonii, dodajmy że jedyne dwa jakie znam 🙂 Nie będę się zatem wdawać w praktyczne szczegóły, bo nie mam planów na tworzenie dokładnej relacji z tej podróży. To moje subiektywne impresje, z których czarno na białym wynika, że Japonia to pewien kompromis — jedyny w swoim rodzaju mariaż ultranowoczesności ze starą, wciąż kultywowaną tradycją. Zresztą sami zobaczcie…
Ballada kolejowa — Shinjuku
Tokio znałam (chyba nadal tak jest!) tylko z książek i filmów. To one wyrzeźbiły w mojej głowie wizerunek tego miasta, i ukształtowały bezpośrednio pragnienia dotarcia do kilku miejsc tamże. A zatem, najważniejszym rzeźbiarzem tegoż wizerunku jest Haruki Murakami… Z książek Murakamiego, w kontekście Tokio, zapamiętałam zwłaszcza jego dziwaczny night life: bary serwujące jedzenie 24⁄7 , nocne kluby, hotele miłości sprzedające pokoje na godziny, i oczywiście zakręconych, introwertycznych bohaterów snujących się właśnie nocą po ulicach… A wszystko to w metropolii, która rozpędzona jest do potęgi n-tej, czyli coś czego w Starej Europie na próżno szukać. Totalny technologiczny odlot wymieszany z orientalnym duchem, którego nie można ogarnąć rozumem. I kwintesencją TAKIEGO Tokio są dla mnie okolice stacji Shinjuku…
Bo Shinjuku to miejsce wycięte z powieści Murakamiego…
“Jedno z najbardziej charakterystycznych centrów rozrywkowo-handlowo-komunikacyjnych współczesnego Tokio. W samym środku znajduje się olbrzymi dworzec Shunjuku, przez który codziennie przewija się 3,5 miliona ludzi, co czyni go najbardziej obciążoną stacją na świecie”.…
Po jego wschodniej stronie rozciąga się nasycone kolorami Kabukicho — raj dla wszelakich konsumentów, dzielnica barów karaōke, salonów gier, klubów, sex shopów oraz rewir lokalnej yakuzy…
Shinjuku to także miejsce, gdzie bohaterowie powieści Murakamiego, gdy ich życie staje się nieznośne, przesiadują w małych barach, pijąc wódkę z tonikiem 😉
Okolica Shinjuku prowokuje do kontemplacji nad nowoczesnością, do obserwacji własnych myśli, które mkną niczym ultra szybkie pociągi, bezzałogowe wagony wypełnione anonimowym tłumem, przemieszczającym się po niezliczonych liniach metra. Właśnie tam, w Shinjuku, długie godziny wysiadywał bohater “Kroniki ptaka nakręcacza”:
(…) “Koło dziesiątej, kiedy kończyły się poranne godziny szczytu, wsiadałem do pociągu, jechałem do Shinjuku, siadałem na ławce na placyku i do czwartej tkwiłem tam prawie bez ruchu, przyglądając się ludzkim twarzom. Uświadomiłem sobie, że wodząc wzrokiem po twarzach przechodniów, mogę zupełnie oczyścić umysł, jakbym go odkorkował. Nie odzywałem się do nikogo i nikt mnie nie zagadywał. O niczym nie myślałem, nad niczym się nie zastanawiałem. Czasami zdawało mi się, że stałem się częścią kamiennej ławeczki.”
Z kolei po zachodnim Shinjuku przechadzał się Toru z “Norwegian Wood”:
W tamtych czasach miewałem w Shinjuku różne dziwne przygody, ale po raz pierwszy obca dziewczyna namawiała mnie do picia alkoholu o piątej dwadzieścia rano. nie chciało mi się wykręcać, poza tym miałem czas, więc kupiłem w pobliskim automacie kilka małych butelek sake, coś do pogryzania i poszliśmy na pusty teren po zachodniej stronie dworca, gdzie naprędce urządzilismy improwizowane przyjęcie.
Tokio między słowami
Na pewno pamiętacie film “Między Słowami”, cudownie eteryczną Scarlett Johanson, snującą się po korytarzach hotelowych i znudzonego wszystkim Billa Murray’a, grającego rolę znanego aktora występującego w reklamówce japońskiej whisky. W filmie tym jest wiele fantastycznych scen Tokio, scen nomen omen bez słów, w których właśnie miasto gra pierwszoplanową rolę. Jednym z takich miejsc, które od razu chce się zobaczyć po obejrzeniu obrazu Sofii Coppoli jest Shibuya Crossing — prawdopodobnie najbardziej ruchliwe skrzyżowanie na świecie. Shibuya crossing jest jak gigantyczne serce miasta, pompujące miejską krew, czyli mieszkańców Tokio i wysyłające ją we wszystkich kierunkach świata.
Harajuku i Yoyogi Park
Tradycja vs. nowoczesność. To jeden z pierwszoplanowych tematów, który nurtuje człowieka gdy się jest w Japonii. Tych kontrastowych doznań dostarczyła mi w Tokio okolica stacji Harajuku i Yoyogi Parku, rozległego tokijskiego terenu leśno-parkowego, położonego w dzielnicy Shibuya. Wyobraźcie sobie tę bujną zieleń w centrum pulsującego energią miasta, bramę tori prowadzącą do serca parku, emanujący z niej spokój… Czas spędzony w Parku to minuty spędzone z japońską tradycją, to wyciszenie umysłu, ukojenie zmysłów podskakujących od nadmiaru wielkomiejskich pokus. W centrum Yoyogi znajduje się XIX-wieczna świątynia Meiji, z pięknymi rzeźbionymi w drewnie drzwiami. Stojąc i patrząc na świątynne zabudowania ma się nieodparte wrażenie, że oto oczom ukazuje się oaza japońskich wartości, miejsce do którego mieszkańcy Tokio wracają po życiowe wskazówki. Świątynię Meiji zdecydowanie warto odwiedzić. My byliśmy tam chyba w niedzielę, kiedy to odbywają się ceremonie zaślubin. I rzeczywiście była to świetna okazja żeby zobaczyć trochę lokalnego folkloru, tradycyjnych japońskich strojów i oczywiście szansa, by podejrzeć z bliska japońską rodzinę, zwłaszcza że w tak bardzo uroczystej dla niej chwili!
Dla kontrastu, tuż obok parku, przy stacji metra Harajuku znajduje się Harajuku Takeshita Street. To ulubiona uliczka japońskich nastolatek, fanów rozmaitych japońskich subkultur, cosplayer’ów, muzyków, słowem różnej maści artystów, etc. Co tam znalazłam? Zupełnie odjechany, zwariowany świat, który koncentruje się wyłącznie na wizualnej, estetycznej stronie rzeczywistości. Dziwne ciuchy, dziwne buty, dziwne jedzenie. No po prostu wszystko jest tam dziwaczne i pojechane… powiem to po raz kolejny, to kawałek realu o jaki trudno w Europie.
Mistyczne Kioto
Po wykonanej robocie, przyszedł czas na jednodniowy wypad do Kioto. I było to zgoła odmienne doznanie japońskiej rzeczywistości. Po nowoczesnym, rozpędzonym Tokio, jeden dzień w Kioto był jak oddech świeżym górskim powietrzem po roku spędzonym w dusznym mieście. To dawna stolica Japonii, naszpikowana zabytkami, must-see dla wszystkich turystów, coś à la polski Kraków 🙂 Jednak nie poczułam tam wcale krytycznej masy turystycznej, wręcz przeciwnie, dziś wspominam Kioto jako miejsce z bardzo dobrą energią, łagodne i na swój sposób nostalgiczne, będące kwintesencją spokoju i harmonii. Miejsce, w którym chce się zostać na dłużej, a na pewno do którego chce się wrócić.
Pomijając mój osobisty odbiór tego miasta, zupełnie obiektywnie trzeba stwierdzić, że Kioto ma wszystko co niebywalcowi na Dalekim Wschodzie może się z Japonią kojarzyć. Są tu świątynie buddyjskie, pagody zdobiące horyzont, gejsze, tradycyjna drewniana zabudowa, herbaciarnie serwujące najprawdziwszą matchę, japońskie ogrody zen, wachlarze, kimona i szybki pociąg Shinkansen 🙂
Jednak największe wrażenie robią oczywiście świątynie. W Azji widziałam wiele świątyń… hinduistyczne, buddyjskie, meczety, sikhijskie gurudwary, a jednak wiem, że to właśnie świątynie zen przemawiają do mnie najbardziej z nich wszystkich. Prostota czyniona ludzką ręką, na wzór natury, idealna kompozycja architektury z otoczeniem, odzwierciedlenie pełnej harmonii ze wszystkimi kosmicznymi żywiołami. Uwielbiam!
Podejrzyjmy jeszcze Kioto z “Lost in translation”, jedna z moich ulubionych scen…
A Was gdzie nosi, choćby w wyobraźni, tej jesieni?